Maya Gordon
W moim początku jest mój kres…
Zadziwiającą cechą pamięci jest to, że dzięki fali przekazywanych przez pokolenia dokumentów i archiwów więcej wiem o zdarzeniach, w których nie uczestniczyłem, na przykład o wojnach toczonych w Galii przez Juliusza Cezara, niż o początkach moich pierwszych kroków na tej ziemi. O jednych i o drugich powiadamiają mnie inni, choć w tym drugim przypadku jestem przecież ich sprawcą.
Pamięć jednostkowa i zbiorowa to nie rezerwuar czy zbiornik retencyjny, rodzaj szuflady wspomnień, lecz skomplikowany system translacji, demontażu i rekonstrukcji, zasilany przez mechanizm editingu społecznego, w którym jedną z głównych ról odgrywa wymazywanie, przesuwanie akcentów, często na użytek doraźnych celów, również politycznych. Czy nie dlatego właśnie mówi się niekiedy, że archiwa są nie tyle zapisem pewnych zdarzeń, co maszyną produkującą ich sens?
Trauma dzieciństwa i procesy przemijania stoją poniekąd w centrum twórczości artystki, którą tu prezentujemy. Jeśli przypowieść o utraconym dzieciństwie zachowuje swoją aktualność, to w przekazie historycznym, podsycanym przez rozmaite mitologie, dzieciństwo mają jednak głównie wodzowie i bohaterowie masowej wyobraźni, ikoniczne postaci życia publicznego. Nie starzeją się, reaktywując wciąż od nowa swoją młodość, podkreślaną przez szminkę, róż pomady i coraz lepsze fotografie, by u kresu swych dni nieodwołanie już odmłodnieć na stawianych na ich cześć pomnikach. A tej całej reszcie, która nie miała okazji dorwać się do armat, rapierów i szybkostrzelnych karabinów – a celnie i śmiercionośnie strzela się też z mikrofonów, ekranów, partytur i smartfonów – pozostaje mozół starzenia się, odchodzenie, pogrążanie się w półistnieniu, seksualna i społeczna niewidzialność. Dlatego też w wielu przypadkach dzieciństwo staje się mitem epoki poza czasem realnym, epoki pierwszych wypieranych rozczarowań i nieuświadamianych zabronionych pragnień, również wizualnych, którymi syci się głód dziecka, zanim wejdzie w relacje z niebezpiecznymi siłami otoczenia. Epoki zamknięcia i nieodwołalnego kresu, zwiastowanego przez początek. Dla artystki i artysty poza algorytmem publicznych akceptacji, może stać się ona motywem podatnym na nieustanne przetworzenia.
Artystka o tak trudnej do zdefiniowania afiliacji musi stale konfrontować się z niegasnącym apetytem publiczności, z jej nienasyconą potrzebą klasyfikacji i odniesień do współczesności. I powiedzmy to wprost: Mai Gordon nie do twarzy w przebraniach wymuszanych przez dyktaturę upamiętnień, pomnikowych proklamacji i paneli, w czasie których Nigdy więcej zderza się najczęściej z Wciąż od nowa. Trudno też ją wpisać w uroczystą smutę jednodniowej żonkilowej egzaltacji. Jak wielu z nas przypięłoby sobie ten symbol tamtego kwietnia 43 roku? Niewielu? Jaka szkoda. Jak pięknie wyglądałyby na ubrankach wirujących w obrotach karuzeli przy granicznym, osnutym dymami murze. W czasie, gdy odwaga była droższa niż złoto, a dziś tańsza niż prosecco w Między Nami.
Maya Gordon pracuje jednak także w konflikcie z samą sobą, jeśli dzieciństwo, do którego tak często się odwołuje, samo siebie mistyfikuje, pozwalając się wysłowić językiem z gruntu mu obcym, w gestach i narracji, które nie są w stanie go opisać. Przyrodzonemu izolacjonizmowi dzieciństwa próbuje zaradzić sztuka, odnawiając przymierze z jego wygasłymi energiami, aktywując jego sekretny mechanizm.
Na tym podłożu rodzi się coś, co w odniesieniu do jej twórczości nazwano kiedyś stęsknieniem, nostalgią czasu przeszłego niedokonanego. W akcie ekspresji malarskiej, ale również na rysunkach i tkaninach, artystka czas ten odzyskuje. Osobliwa jest ta relacja dojrzałej już kobiety z dawną dziewczynką, tak wzruszająco odwzorowana na dwudziestometrowej, rozkładanej płachcie płótna, z rysunkami o dzieciństwie. Głównym rekwizytem tego nostalgicznego atelier, obok przedmiotów kącika dziecięcego, z nieodzownym imbrykiem jako zaskakującym lejtmotywem, jest jednak doświadczenie traumy – dramat przeprowadzek, związanych z nimi emocji i bolesnych rozstań.
Kiedy słyszę śpiew w Kyoto, tęsknię za Kyoto. Stęsknienie jest wtedy najmocniejsze, gdy odnosi się do rzeczy i osób bezpośrednio w naszym zasięgu, właśnie tuż obok, w pobliżu. I patrząc w twarz kobiety, którą sama jest, kobieta tęskni za dziewczynką, którą też jest. Odbija się w niej, przekładając ten zdwojony obraz na język sztuki.
Warszawa – Tel Awiw – Amsterdam i z powrotem. Na tej osi terytorialnej rozpina się to swoiste doświadczenie wyobcowania. Nigdzie nie jest u siebie, będąc jednocześnie wszędzie. Żydowski los? Nie mamy odwagi dowiedzieć się, co właściwie znaczy. Tułaczkę czy zadomowienie? Żydowski nomadyzm nie wyklucza żadnej z tych dwu opcji. I przenoszenia się w różne miejsca razem z korzeniami również. Sublokatorka w każdym z pokoi tego świata, trzynasta u stołu, obca i przyjezdna, podróżniczka i niespełniona domowniczka.
Tożsamość rozszyta, splisowana. Jej antyteza – tożsamość sklejająca podmiot z samym sobą – straszy w modnych dyskursach, które uaktualniły Zagłada i opowieść o ludzkiej i anonimowej, totalitarnej nikczemności. Na nic próby jej kodyfikacji – wymyka się ujęciu i kodyfikacjom.
Czym zatem jest? Tożsamość to kontrakt, który zawieramy z dziedzictwem przodków, ich językiem, kulturą, etnosem, obyczajem, religią, systemem norm etycznych i tradycją polityczną.
Znajdujemy go w zalakowanej kopercie na stoliku w miejscu, gdzie przyszliśmy na świat. Możemy tę kopertę zignorować i nigdy już jej nie otworzyć. To przeznaczenie odszczepieństwa. Najczęściej jednak zrywamy pieczęć i kładziemy przed oczami plik kartek. W pochodzie paragrafów mijamy kolejne stacje zobowiązań i schodzimy na dół ostatniej kartki, gdzie pojawiają się klauzule. W obrocie prawniczym funkcjonują pojęcia klauzul obostrzających, restrykcyjnych, i klauzul zwalniających, które niekiedy zwie się opcjami.
Klauzula zwalniająca określa możliwość akceptacji warunków kontraktu, ale na warunkach, którymi kontrahent opatruje swój podpis. To bardziej sygnatura niż podpis. Powiada ona tamtej stronie umowy, przekazicielom dziedzictwa, że godzę się na jej warunki, lecz na własny koszt i we własnym imieniu, którego znamieniem jest nieusuwalna autonomia. Przeniosę to dziedzictwo jako coś osobistego, zgodnego z moją własną wrażliwością, rozwijaną potem przy realizacji kontraktu jako akt wolności.
Jeśli urodziłeś się artystą, podpisane zobowiązanie transformuje depozyt przodków, nadając mu kształt indywidualnej wypowiedzi. Tożsamość nie zamyka cię już w systemie – przeszywasz ją własnym gestem, niesprowadzalnym do żadnej totalizującej syntezy. Tak czynią wielcy artyści z przekazanym im legatem – Żydowskim, Romskim, Ukraińskim, legatem rdzennych Amerykanów i australijskich Aborygenów. Opowiadają historię i tradycję przodków swoim językiem, nanosząc na nie własne inskrypcje, odautorski komentarz i doświadczenie.
Maya jest depozytariuszką i sygnatariuszką. Opisuje świat żydowskiego losu na warunkach osobistej wrażliwości wizualnej, poza formatem uogólnień i klisz. W opowieści o tym losie jawi się jako artystka migrująca między rozszytymi i wibrującymi tożsamościami, nie dając się zamknąć w żadnej z nich.
Andrzej Wajs
Maya Gordon.
W moim początku jest mój kres…
Oficyna Willi Róży Zamoyskiej
Aleja Róż 12, Warszawa
Organizacja:
Biuro Wystaw / Fundacja Polskiej Sztuki Nowoczesnej,
Oficyna Willi Róży Zamoyskiej
Opieka prawna: TGC Corporate Lawers
Kuratorzy: Sarmen Beglarian, Sylwia Szymaniak, Andrzej Wajs
Dokumentacja fotograficzna: Bartek Zabielski
Przygotowanie techniczne: Rafał Zarzycki, Jacek Ziółkowski
Podziękowania: Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie
Specjalne podziękowania:
Tadeusz Klimczak i Aldona Jabłońska-Klimczak,
Katarzyna Górna, Piotr Nowicki.